„Mamo, nudzi mi się”- twierdzi codziennie mój syn mający pierdyliard zabawek, materiałów plastycznych, książek, pluszaków i innych atrakcji, które to chciał mieć, gdyż są mu niezbędne do życia. Rowery, hulajnogi, deskorolki, wrotki… Warto dodać, że ma również brata bliźniaka do zabawy.
„Mamo, co ja mam robić?”- pyta mój syn pół godziny po przyjściu na plaże, gdzie woda tylko czeka, żeby w niej popływać, piasek prosi o wybudowanie zamku, kocyk zaprasza, żeby poleżeć na słoneczku.
„Ja już wracam, bo nuda”- mówi mój syn po chwili zabawy na podwórku.
I gdy myślę, że tylko moje dzieci chorują na nieznany dotąd przewlekły wirus „nudzimisię”, wtem z pomocą przychodzą mi inni rodzice i inne dzieci.
Idziemy na plażę nad morzem, a tam co drugie dziecko na kocu z telefonem w ręce, a rodzicom para idzie uszami, bo nie po to płacili tyle kasy na wakacje, żeby teraz słuchać jak ich dzieci są niezadowolone, że muszą na owej plaży przebywać. Więc już dają te telefony, żeby chociaż przez chwilę od tego odsapnąć. Kiedyś byłam tym oburzona. Ale wtedy miałam małe dzieci. Teraz mam prawie nastolatki, które wszędzie chcą pojechać, żeby również wszędzie zachowywać się jakby były tu za karę. I pewnie gdyby nie fakt, że na plaży nie mieliśmy zasięgu to też bym dała ten telefon, żeby mieć chociaż chwilę bez „a za ile idziemy, długo jeszcze, a ja już nie chce się kąpać, nie lubię kopać w piasku, za gorąco, woda za zimna, nudzi mi się!”
Idziemy na stragan z różnymi „niezbędnymi” do życia akcesoriami – typu bransoletka, figurka pieska, łyżka do butów z twoim imieniem albo zawieszka na drzwi, że tutaj rządzi twój pies. Słychać „mamo, kup mi to, i to i to”, i reakcja rodzica „przecież i tak się niczym nie bawisz i ciągle się nudzisz to po co ci to?”.
Wtedy myślę sobie „uffff…” czyli nie tylko ja popełniłam ten błąd wychowawczy, który doprowadził do braku doceniania rzeczy małych. Przestrzegano mnie, że moje dzieci mają za dużo. Że na nic nie muszą poczekać i „zasłużyć”. Że powinnam ograniczyć kupowanie im zabawek do okazji typu urodziny, żeby musieli na coś poczekać, uzbierać, zapracować. A co robiłam ja? Oburzałam się! I dochodzimy do punktu, w którym biję się w pierś i mówię moim synom „jak nie pojedziecie z 2 lata na żadne wakacje to zaczniecie doceniać”. Opowiadam im, że są dzieci, które przez całe swoje dzieciństwo nie były nad morzem, które marzą o wyjeździe gdziekolwiek. A oni na mnie patrzą jakby mi wyrosła druga głowa. Mówię, że nie zawsze będzie tak, że mama kupi co trzeba, że rachunki się same opłacą, lodówka zapełni a kanapka zrobi. Nie wierzą mi. Tłumaczę, że muszą nauczyć się samodzielności, bo kiedyś wyjadą na studia, zamieszkają sami albo z dziewczyną. Pukają się w głowę, bo przecież nigdy nie będą na tyle daleko, żeby nie mogli wpaść do mamy na obiad. Baaaa, oni są przekonani, że ja im kupię mieszkanie i samochód w pakiecie.
W macierzyństwie naprawdę ciężko znaleźć środek. Człowiek chce jak najlepiej wychować tego młodego człowieka, a wychodzi jak wychodzi. Myśli, że daje mu wszystko co najlepsze, a czasami okazuje się, że mniej znaczy więcej. Wchodzenie w okres nastoletni jest dla mnie ogromną lekcją pokory i autorefleksji. Na razie nadal błądzę i po omacku szukam rozwiązań. Ale jedno wam powiem- wszystkie błędy lub niedociągnięcia jakie popełniliście we wczesnym dzieciństwie swoich dzieci, uderzą w was obuchem jak tylko zaczną oni z tego okresu wyrastać i zamieniać się w nastolatków.
Cóż, ja też kiedyś popełniłam ten błąd. Chcąc wynagrodzić synom brak ojca, zabierałam dzieci na place zabaw – nie te blisko nas, tylko specjalnie jeździłam 20km do miasta, żeby się pobawiły z innymi dziećmi; na wycieczki, każde zakupy kończyły się kupnem zabawki. W porę się zorientowałam, że nie tędy droga. Początki odzwyczajania były trudne, ale pomogła pandemia i społeczna izolacja ;)
Moim dzieciom (10 lat) woda piasek I patyki dalej sprawiaja radość. Nie kupujemy duzo zabawek ale telefony dostaly dopiero na 10 te urodziny.