Nigdy nie byłam typem sportowca. Nie lubiłam się męczyć, pocić ani wysilać. Z W-f-u migałam się jak mogłam. Nawet moja wuefistka mi kiedyś zasugerowała, że nie zaszkodziłoby mi mieć zwolnienie całoroczne, skoro i tak robię wszystko, żeby jej pokazać gdzie mam jej zajęcia. Nie omieszkałam skorzystać.
Dopiero od niedawna odkrywam, że sport jest fajny. Zaczęłam szukać czegoś dla siebie. Miałam nadmiar energii, który szukał miejsca do wyładowania. Zaczęłam biegać- całkiem spoko, ale nudno samej. Trochę trenowałam w domu, przełamałam się, żeby ćwiczyć z mężem. Gdy jego nie było to sama skakałam z Chodakowską, podpatrywałam jakieś ćwiczenia w gazetach i na YouTubie. Ku mojemu zaskoczeniu pilnowałam regularności. Ale to nadal nie było to! Brakowało mi pasji, takiej chęci nie do opanowania.
Teraz mi już nie brakuje! Odnalazłam sport, który kocham całym sercem. Są dni kiedy czuje się gówniano. Nic mi się nie chce, nic mi nie pasuje. Ale wtedy nadchodzi środa. Idę na trening ociągając się jak mogę. A później wchodzę na salę, czuję przyjemny chłód rurki w ręce i dokonuję niemożliwego.
Pamiętam jak po pierwszych zajęciach cieszyłam się, że w ogóle wlazłam na rurkę. Że udało mi się na niej podciągnąć prawie pod sam sufit. Później mimo bólu stopy, ud, łydek i innych części ciała „usiadłam” na rurce. Dzisiaj wiem, że to najprostsze co można zrobić. Ale na pierwszych zajęciach, kiedy podłoga mnie wzywała, mięśnie brzucha nie chciały współpracować i każde ‚uwieszenie’ się powodowało ból- było to coś WOW!
Trenuję od 2,5 miesiąca. Też mi ciężko uwierzyć, że tylko tyle! Pisząc ten tekst jestem po 9-tych zajęciach. Trenuję tylko raz w tygodniu a efekty są zniewalające. Jasne, że to nie wszystko co można zrobić. Że jest mnóstwo trudniejszych figur i zapewne wiele przede mną. Ale na razie (a nie wysilam się jakoś wybitnie!) punkt po punkcie realizuje wszystko to, co moja Trenerka dla mnie zaplanuje. Strasznie mnie przerażały figury ‚do góry nogami’. W głowie milion myśli, że nie dam rady, że mam za ciężki tyłek, że spadnę. Nie, nie nie. Nie zrobię tego. A nagle się okazuje, że da radę i to przy pierwszej próbie. Pomyśleć, że na pierwszych zajęciach podczas rozgrzewki nie mogłam siłą mięśni brzucha podnieść nóg… Podskakiwałam jak młody ptaszek, uczący się latać.
Pole Dance jest cudowny! Jeśli wydaje ci się, że to nie jest dla ciebie, bo jesteś za gruba, za chuda, za wysoka, za mało skoczna- to właśnie jest sport dla ciebie. Jeśli wstydzisz się, bo myślisz, że będziesz tańczyć na rurze- to wiedz, że nie wybierasz się do klubu go go. Idziesz na salę gdzie owszem, będziesz ćwiczyć na rurce, jednak z wyginaniem się dla podniety mężczyzn niewiele ma to wspólnego. Nie ubierasz się w koronki i gorsety. Nie wciskasz nóg w szpilki. Pole Dance ma być dyscypliną olimpijską i jest niczym innym jak gimnastyką artystyczną. Oczywiście, że z elementów, których się nauczysz możesz sobie zrobić układ i zaprezentować swojemu mężowi/kochankowi czy komu tam chcesz. Poza ‚wiszeniem’ na rurce są fajne obroty i owinięcia ciała wokół drążka. Można z tego zrobić zmysłowy układ. Jednak Pole Dance to przede wszystkim wspaniała praca mięśni i genialny sposób na umysł.
Wiecie, że miałam mini ‚depresje’ 30-latki. Miewałam w swoim życiu okresy zwątpienia w siebie, swoją kobiecość, piękno. Od zawsze mam kompleks brzucha. Treningi dały mi wewnętrzny spokój. Pokonuje własne słabości. Polubiłam siebie w samym biustonoszu treningowym. Nie boję się wisieć do góry nogami, pokonuję grawitacje, wspinam się pod sam sufit, okręcam się na ruszającej się rurce, zmieniając w locie ustawienie, opieram tyłek na nadgarstku i nie spadam, trzymam swoje kilogramy tylko stopami. Niczego więcej nie potrzebuję by uwierzyć, że moja kobiecość, ciało i siła mają się świetnie! Tyle energii ile mam po wyjściu z sali. Taki szeroki uśmiech jaki się maluje na mojej twarzy gdy wykonam kolejną figurę- tego nie dał mi żaden inny sport.
Najczęściej odbywa się to tak:
Trenerka: Stajemy tak, prawą rękę bliżej, lewą tutaj. Wyskakujemy, zaciskamy kolana, puszczamy ręce…
Ja (w myślach): No jasne! Zapomnij. To jest nie do zrobienia!
T: No to próbujemy.
I nagle się okazuje, że zrobiłam!
Albo…
T: Jedną rękę włóż sobie w spodenki, bo ci będzie przeszkadzać i odruchowo będziesz się nią chwytać.
Ja: Ale bez niej spadnę.
T: Nie spadniesz. Rozbiegnij się i wskocz bez tej ręki.
Ja: No nie da się.
Da się. Zrobiłam!
I wtedy właśnie jest wielka radość. Bo ciało daje radę i wygania ograniczenia siedzące w głowie. A jak uda ci się pokonać samego siebie, swoje kompleksy, uprzedzenia, strach, wstyd i inne, to wtedy masz ogromną satysfakcję. Nie sztuką jest zrobić coś dla innych! Sztuką jest zrobić coś dla siebie i być z tego cholernie dumnym. Nawet jeśli nikt inny nie rozumie twojego zachwytu. Oni nie muszą tego rozumieć. Nie muszą popierać. Ale gwarantuje ci, że oko im zbieleje jak zobaczą co udało ci się osiągnąć. Zresztą niedowiarków i wszystkich z podejściem ‚co w tym trudnego’ zapraszam na salę. Tylko uwaga- grozi zakochaniem się na długiiii czas!
Niech obrazek, który Pole Dance Slubice wrzuciło ostatnio na swojego FB, dowodzi słuszności moich racji.
Dla mnie to kosmos jakiś!!!
Szalona babka! Widzi mi się, że do dyscyplina idealna dla Ciebie. Też szalona.
Wychodzi na to, że się odnaleźliśmy idealnie :D
wow super…. ile bym dała by sobie iśc na jakieś zajęcia… póki co zostają mi spacery z wózkiem czasami w domu coś tam porobię sama z yt..ale brakuje a chodziłam i na pilates i na jogę na aerobik na stepa uwielbiam sport różne formy prócz biegania… potem mi lekarz okulista zabronił ćwiczyć i tylko był pilates lub joga…. zresztą nie mam z kim dzici zostawić :( a mąż przyjeżdża tylko w weekendy)
A może znajdziesz coś w weekendy? W sumie ważne, żeby się ruszać. Nie ważne gdzie i z kim. Można z dzieckiem po łące albo w domu z Chodakowską ;)