POST Z KATEGORII:

Jak robić nic?

Jak robić nic?

Oh, żeby odpowiedź na to pytanie była taka prosta i oczywista to nie znane by nam były nerwice i stany przemęczenia. Zacznijmy może od tego, czy w dzisiejszych czasach jesteśmy w ogóle w stanie robić nic? I nie chodzi tu o takie „nic”, że zakopię się pod kocem i będę się gapić w ścianę (chociaż to też jest ok- jeśli ktoś potrzebuje), tylko bardziej mam na myśli takie „nic” czyli znalezienie czasu na brak produktywności.

Panuje tendencja, żeby ciągle robić „coś”. Coś wielkiego, coś ważnego. Być potrzebnym, być aktywnym, być produktywnym. Osiągać sukces, bywać w pięknych miejscach, słuchać modnej muzyki, wyglądać jak inni, pokazywać siebie innym. „Nie masz fejsa to nie istniejesz”- znacie to?

Coraz mniej rzeczy robimy dla przyjemności, a coraz więcej, bo tak być powinno. Bo to będzie dobrze wyglądało. Oddalamy się od własnego „ja” i od natury. Idziemy za tłumem. A tłum wciąż pędzi i goni nie wiadomo dokąd. Docierają do nas takie hasła jak „rób więcej, nie wolno tracić czasu, masz jedno życie- musisz je wykorzystać na maksa, czas to pieniądz”. Ta pętla kręci się coraz szybciej, a ty w pewnym momencie nie wiesz już po co to wszystko robisz. Brakuje czasu na refleksje nad samym sobą.

Dokąd zmierzasz? Kiedy ostatnio robiłaś nic? Nic czyli coś tylko i wyłącznie dla siebie, w zgodzie ze sobą, z poczuciem, że nie kradniesz swojego czasu, że nie musisz mieć wyrzutów sumienia. Ot, tak po prostu- zatrzymałaś się w parku i obserwowałaś biegającą wiewiórkę, posłuchałaś śpiewu ptaków, pobawiłaś się z dziećmi w coś, w czym sama poczułaś się jakbyś była dzieckiem, z pełną swobodą, wyjściem z roli dorosłej kobiety, matki, odpowiedzialnego człowieka.

Do takich refleksji namawia nas Jenny Odell w swojej książce „Jak robić nic? Manifest przeciwko kultowi produktywności.” Książka jest czymś pomiędzy wykładem, felietonem, a zbiorem myśli autorki na dany temat. Znajdziecie ją w dziale z literaturą faktu w księgarni Taniaksiazka.pl. Dużo w niej rozważań, przytoczonych badań naukowych, doświadczeń samej autorki, przykładów książek, wystaw albo eksperymentów społecznych. Przesłanie w tej książce jest takie, by wyłączyć się z pędu technologii i zacząć żyć!

Autorka namawia do aktywnego słuchania natury, rozwijania swojej uważności na rzeczy piękne i ważne, o powrót do życia w społecznościach lokalnych. Nie tylko wielki świat jest wart uwagi, nie tylko znajomi z fejsa czy obserwujący fani na Instagramie powinni być najważniejsi. Najważniejsi są ci, którzy są tuż obok, którzy w razie naszego nieszczęścia- pomogą nam. To z nimi należy trzymać najbliższy kontakt, dbać, by te relacje były dobre i pełne.

Nie da rady całkowicie zrezygnować z życia online i z używania technologii. Autorka przestrzega tutaj przed takimi pułapkami. Zaleca, by wyjeżdżać dla resetu, w pełni go wykorzystać ale wracać z nową mądrością. By wtedy popatrzeć na swoje życie z boku i pomyśleć po co w ogóle chcę uciekać, od czego? Tylko tak spędzony czas ma sens. Krótkie, spektakularne detoksy nie działają. Wielkie hasła „rzuć wszystko i jedź w Bieszczady”, są chwytliwe i fajne, ale najczęściej po takim martwym weekendzie, wracamy do starego życia ze zdwojoną siłą. Chcemy nadrobić ten brak. I po powrocie wrzucamy nowe zdjęcia/ filmiki z czasu, który był bez internetu, by pochwalić się, że z tego internetu nie korzystaliśmy w czasie weekendu. Widzicie absurd?

Wyjdźmy do ludzi, do parku, do sąsiadów. Zwolnijmy. Zobaczmy piękno tego świata tu i teraz. Idziesz na koncert- stój i go słuchaj. Nie nagrywaj w tym czasie, nie zajmuj się telefonem. Tak samo w parku, na plaży, na placu zabaw.

Bycie blogerem czy influencerem trochę wymusza, by relacjonować różne sprawy z życia. Sama się uwikłałam w taką pętle- nagrywania, robienia zdjęć, chęci uwiecznienia jak największej ilości ciekawych momentów. Zamiast bawić się i cieszyć tym, co widzę czy słyszę to starałam się nagrać jak najlepszy kawałek na Insta. W pewnym momencie dotarło do mnie, że umyka mi połowa wydarzenia. Dlatego wyznaczyłam sobie granicę- jeśli już koniecznie chcę coś nagrać to mały kawałek, np. na początku koncertu albo w trakcie ulubionej piosenki. Jeśli podczas spacerów albo jakiś ciekawych wyjść z dziećmi robię zdjęcia, to pstrykam je do rodzinnego albumu. A dopiero po powrocie, ewentualnie coś z tego wrzucam do mediów społecznościowych. Podczas wyjść z dziećmi, spędzam czas z nimi, nie martwiąc się czy coś się wgrało, dobrze wygląda czy nie.
Coraz częściej też działam zgodnie z hasłem „nie pali się, najwyżej dokończę jutro, teraz idę czytać dzieciom bajkę/obejrzeć piękny księżyc w pełni”.

To mój manifest przeciwko kulturze produktywności.

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *